Edelweisspiraten, Edelweißpiraten (niem. Szarotkowi Piraci) – luźna subkultura w nazistoskich Niemczech. Grupowała chłopców i dziewcząt w wieku 14-17 lat, którzy uniknęli członkostwa w Hitlerjugend i Bund Deutscher Mädel dzięki opuszczeniu szkoły, co było możliwe po osiągnięciu 14. roku życia, a jednocześnie byli zbyt młodzi, by zostać powołanym do Wehrmachtu.
Podczas wojny Piraci pomagali dezerterom, a także zbierając i kolportując ulotki propagandowe zrzucane z alianckich samolotów. Często dochodziło do starć z członkami Hitlerjugend. Obie, zantagonizowane organizacje, urządzały na siebie wzajemnie polowania i zasadzki.
Protestując przeciwko ograniczeniom w wolności przemieszczania się “Piraci”często podróżowali i organizowali niezależne obozy i kempingi.
Byłem piratem. Może to śmiesznie zabrzmi ale ...tak, byłem. Czy historia wydarzyła się naprawdę ? Nie wiem, jednak po wielu przemyśleniach, dochodzę do wniosku że owszem, mogło to być prawdą. Zacznijmy od początku.
Była wiosna, nie jestem pewny którego roku, ale prawdopodobnie 1945, na pewno czuć było koniec wojny. Jak się tam znalazłem ? No ja jak to ja, lubię dużo eksperymentować z odmiennymi stanami umysłu. Nie jest to takie istotne co zrobiłem, ważne jest to że nagle znalazłem się na ulicy. Oczywiście to nie byłem ja a raczej nie było to moje ciało, ale normalnie ja nim sterowałem. Pamiętam jak z niedowierzaniem oglądałem ręce, nogi. I przez jakiś czas nie mogłem się nadziwić kim jestem i co ja tu robię. Stałem tak na środku ulicy, brukowanej ulicy i to takim kocimi łbami z prawdziwego zdarzenia a nie jak teraz kładą. Ludzie biegali, krzyczeli, a na pierwszym planie przed sobą widziałem budynek, coś jakby ratusz. Stojąc tak zacząłem się rozglądać, dookoła kamieniczki i wszędzie bruk. W sumie moim zdaniem klimatyczne miasteczko, raczej małe. Wtedy jeszcze nie wiedziałem że to czasy wojenne, stojąc tak i oglądając nie mogłem się nadziwić, to wyglądało tak jakby czas stanął w miejscu. Nagle ktoś szturchnął mnie w ramię.
– Klaus ! Nie śpij ! Leć pomóc w szpitalu.
Jaki Klaus pomyślałem, przecież ja mam inaczej na imię, po kilku sekundach dopiero dotarło do mnie że chłopak który mnie zaczepił nie mówił do mnie po polsku. Zdałem sobie sprawę że mówi do mnie po niemiecku, a ja go rozumiem. W sumie znam ten język, ale przynajmniej 20 lat go w ogóle nie używałem. Jednak nie miałem problemu nawet najmniejszego ze zrozumieniem co się do mnie mówi.
– Klaus ! Chłopak się niecierpliwił.
– Ty chyba coś piłeś, jesteś taki niewyraźny. Halo ! Człowieku, rannych mamy coraz więcej, a ty stoisz i dumasz.
Popatrzyłem na niego, toż to dziecko pomyślałem a przecież ja mam 45 lat! Jak on się zwraca do mnie...momentalnie jednak dotarło do mnie że owszem moja dusza czy też świadomość ma 45 lat ale ciało mam małolata.
– Już tam biegnę, odparłem.
Zdziwiłem się ponownie, wypowiedzenie tego zdania nie sprawiło mi żadnego problemu, ot po prostu same słowa nasunęły mi się na usta, oczywiście po niemiecku. Z akcentem też chyba było wszystko ok bo nie zauważyłem negatywnej reakcji.
A więc byłem Klausem, młodym człowiekiem. No dobra, pomyślałem, trzeba improwizować, postanowiłem pobiec prosto ulicą i poszukać szpitala. Jednak to nie było takie proste, śliski bruk i te buty na moich nogach. Rany co to ma być ! Mam na nogach jakieś stare rozwalające się trepy ! Mimo tego mój bieg wcale nie był najgorszy. Tak jakbym to robił nie raz.
Po przebiegnięciu krótkiego dystansu, znalazłem się w miejscu które na upartego można nazwać rynkiem, choć to za mocne określenie. W zasadzie nie wiem jak to określić, ot jakiś plac, dokoła kamienice a na środku, na podeście stała figura i wbrew pozorom nie był to pomnik Hitlera. Nie przyglądałem się za bardzo ale to była jakaś kobieta. Jedna kamienica była taka troszku inna, jakby większa, być może dłuższa, z łukami na parterze. Stała przy niej ciężarówka i masa ludzi krzątających się, krzyczących. Zauważyłem kilka osób w w czymś co przypominało szpitalne fartuchy. Na ulicy leżały nosze z rannymi, niektórzy z nich leżeli tylko na kocach. Wszędzie krzyki, gwar. Pełno krwi ale jakoś mnie to nie odrzucało co oczywiście troszku mnie zaskoczyło. Podszedłem do najbliższej kobiety w białym fartuchu.
– Prze pani – odezwałem się nieśmiało.
– Ja tu zgłaszam się do pomocy. Popatrzyła na mnie, nawet się nie zdziwiła tylko wskazała na wnętrze budynku i powiedziała.
– Idź do sali geograficznej, tam trzeba pomoc siostrze Ingrid.
Jaka sala geograficzna?, w szpitalu? Hmmm troszku mnie to zastanowiło ale skierowałem swoje kroki do drzwi wejściowych. Budynek był ogromny i w ogóle nie przypominał dzisiejszych szkół, długi korytarz zwieńczony łukowym sklepieniem zdawał się nie mieć końca. Małe okna po lewej stronie przepuszczały znikome ilości światła, całość sprawiała wrażenie zimnego ponurego kościelnego korytarza. Wszędzie biegali ludzie, jednak nie było to chaotyczne, nie było krzyków tylko od czasu do czasu padały komendy w stylu “ te nosze do następnej sali “.
- Szukasz kogoś?, usłyszałem za swoimi plecami. To był męski twardy głos. Odwróciłem się gwałtownie i zobaczyłem wysokiego człowieka w czarnym mundurze.
- Ja tu jestem do pomocy przy rannych. Odezwałem się ściszonym głosem, w zasadzie to nie wiem jak to zrobiłem bo nogi miałem jak z waty a on ...on patrzył na mnie zimnym wzrokiem, tak samo jak czaszka z jego czapki. Nagle poczułem uderzenie w twarz, ss man zwinnym ruchem wymierzył mi cios. Poczułem że lecę i faktycznie poleciałem, tyle że na podłogę. Pierwsza myśl jaka mi przebiegła przez mózg to przywalić mu w odwecie, ale szybko odegnałem to od siebie. W końcu teraz miałem te 16 czy 17 lat.
- W twoim wieku chłopcy bronią ojczyzny ! Mocnym tonem zakomunikował ten człowiek. Zobaczyłem jak jego ręka sięga do kabury pistoletu. Myśli zaczęły mi krążyć coraz szybciej, co robić ...co robić. Nie trwało to jednak długo. Do ss mana podbiegł żołnierz i coś do niego powiedział, nie zrozumiałem co to było, a może nie chciałem zrozumieć, jedno jest pewne, obaj szybkim krokiem oddalili się w kierunku drzwi. Podbiegła do mnie młoda pielęgniarka a raczej dziewczyna w stroju pielęgniarki. Była nie dość że ładna to jeszcze bardzo miła. Pomogła mi wstać.
- Jak się czujesz? Leci ci krew z nosa ale zaraz się tym zajmiemy. Nie wiedziałem co odpowiedzieć, myśli cały czas kotłowały mi się w głowie. Wbrew pozorom nie na temat jej urody tylko zastanawiałem się czy jak zginę tu, to czy też będę martwy w 21 wieku?
- Nic mi nie jest ! Odparłem. Wstałem szybkim ruchem, wytarłem twarz z krwi. O dziwo nosa nie miałem złamanego a krwawienie szybko ustało. Nie bardzo wiedziałem co mam robić, sam w obcym miejscu, w obcym kraju, w czasie wojny. To było dla mnie tak nowe przeżycie...
- Idź pomóż w takim razie znosić rannych, podjechał kolejny samochód i mam obawy że to jeszcze nie jest ostatni transport w dniu dzisiejszym. Ciepłym głosem oznajmiła dziewczyna.
- Powiedz mi jeszcze jak masz na imię. Uśmiechnęła się do mnie i złapała mnie za rękę.
- Paw...Klaus, ugryzłem się w język, nie wiele brakowało a wygadałbym się jak mam naprawdę na imię.
- A ja Ingrid odparła nie przestając się uśmiechać. Odpowiedziałem jej uśmiechem i zwinnym ruchem pocałowałem w policzek. Wcale ale to wcale nie speszyła się.
- Jak skończysz to przyjdź do mnie to napijemy się prawdziwej amerykańskiej kawy, nasi dzielni żołnierze przejęli niedawno jankeskie dostawy. Nie wiedziałem co odpowiedzieć, więc tylko uśmiechnąłem się i po raz kolejny pocałowałem ją w policzek.
- Przyjdę na pewno. I po tych słowach skierowałem się do wyjścia. Wiedziałem już że tu nie wrócę, najważniejsza myśl jaka obecnie mi krążyła po głowie była związana z ucieczką. Tak tak z ucieczką jak najdalej od tego miejsca. Najbardziej obawiałem się że zrobię coś nie tak jak potrzeba, jakiś nie potrzebny gest i zostanę rozstrzelany ma miejscu. A taka wizja mi nie odpowiadała, zwłaszcza że totalnie nie miałem pewności czy zginę tylko tu czy może w obu czasach. Wydostałem się na zewnątrz, przed budynkiem kotłowało się jeszcze więcej ludzi niż wcześniej. Nie za bardzo wiedziałem gdzie uciekać, zlustrowałem okolicę i stwierdziłem że jednak najbezpieczniej będzie jak dostanę się w miejsce w którym pojawiłem się na początku. Nagle rozległ się potężny huk, a zaraz za nim kolejny i kolejny. Nie musiałem się długo zastanawiać żeby wiedzieć że to bombardowanie. Widziałem jak kamienice zamieniają się w sterty gruzu. Pełno ciał na ulicy i morze ognia. To nie był pojedynczy samolot a chyba cała eskadra. Eksplozje nie ustawały, leżałem z rękami na głowie wtulony w obramowanie fontanny. Kątem oka obserwowałem sytuację, bałem się jak cholera i to był autentyczny strach.